29 maja 2020
Siedzieliśmy w Murowańcu i piliśmy wódkę. Był chłodny zimowy wieczór pod koniec maja. Kolejny raz pogoda nie pozwoliła nam zrealizować założonych planów. Zuza z Przemkiem wycofali się jeszcze u stóp zachodniej ściany Kościelca przez jej przemoczone butów. Ja z Roberto dotarłem, z sercem na ramieniu, na przełęcz Mylną. Warun był średni i było późno wiec również zawróciliśmy. Ja, Przemek i Robert pół roku wcześniej poznaliśmy się na kursie taternickim w Betlejemce. Zastanawialiśmy się nad planami na wakacje. A może pojedziemy na Matterhorn? – rzucił Przemo.
Ok!
Gdyby nie ta propozycja pewnie przez myśl by mi nie przeszło rzucać się na tą górę, nie czułbym się godny. Ale wyzwanie to wyzwanie. Matterhorn to przecież symbol, a jednocześnie góra, która pochłonęła ponad 500 wspinaczy, w swojej nieco ponad 150 letniej historii. Już podczas pierwszego wejścia 14 lipca 1865 roku z 7 wspinaczy wróciło 3.
14 sierpnia 2020
Prognoza jest pomyślna, ruszamy z kempingu w Tasch lekko po ósmej. Potem pociąg do Zermatt, gdzie ruch samochodowy jest zakazany. Kolejka do jeziorka Schawarzsee (2552m), a dalej już piechotą do Hörnlihütte (3260m). Po drodze Matterhorn zbiera swoją daninę i pozbawia mnie okularów przeciwsłonecznych które spadają w niedostępną przepaść. Schronisko wygląda na świeżo wyremontowane. Ceny nie są zbyt przystępne, za nocleg w 4 osobowym pokoju ze śniadaniem płacimy po 150 euro. Na obiad zamawiam sobie nieźle brzmiącą w karcie szwajcarską kiełbasę za kilkanaście euro. O otrzymuje zaś danie widoczne na zdjęciu.
Po południu wyruszamy zbadać drogę podejścia pod grań. Wspinamy się przy okazji na pierwszą ściankę zabezpieczoną poręczówkami. Wrócimy tu w nocy więc lepiej sprawdzić co nas czeka. Przybite do skały tabliczki upamiętniają tych co zginęli na górze, z Matt-em nie ma żartów.
Kładę się wcześnie bo wstajemy przed 4:00 rano. Ostatni raz sprawdzam spakowany plecak i próbuje zasnąć.
15 sierpnia 2020
Rano w jadalni panuje chaos. Wszystkie stoliki zajęte. Zwracam się do zaspanej kelnerki, która niechętnie znajduje mi miejsce przy jakiejś grupie. Na stole pozostały resztki ledwo uzbierałem na jedną kanapkę. Jestem zły. Za 150 euro mogliby się bardziej postarać. Szwajcarzy najpierw puszczają swoich przewodników z klientami. Nam wolno wyjść dopiero kiedy wszyscy turyści będą już w drodze.
W świetle człowiek docieramy do znanej nam już ścinaki. A tu kolejka. Kilkanaście osób czeka na swoją kolej. Wspinacze prezentują różny poziom co przekłada się bezpośrednio na czas jaki poświęcają na pokonanie tych kilkunastu metrów.
W końcu nasza kolej. Po ściance jest długi prosty technicznie fragment. Szukamy śladów, wyślizganych kamieni by w labiryncie kruszyny odnaleźć właściwą drogę.
Droga prowadzi nas poniżej Grani Hörnli, po wschodniej ścianie, więc krótko po wschodzie słońca robi się ciepło i przyjemnie. Mamy dobre tempo i doganiamy jednego z przewodników, który prowadzi starszego pana. Dopasowujemy nasze tempo do nich, dzięki czemu docieramy pod Dolne Płyty Mosleya najlepszą drogą.
Tutaj zaczyna się wspinaczka. Nie jest trudna technicznie ale jednak lepiej założyć parę przelotów. Ze ścianki wychodzimy prosto na wąski taras przed Solvayhütte (4003m) – małą chatką pełniącą rolę awaryjnego schronu. Szybkie zwiedzanie ujawnia dość duży bałagan, śmieci walają się po podłodze. Niestety wśród nich dużo polskich etykiet.
Tuż za chatą zaczynają się Górne Płyty Mosleya – kolejny wspinaczkowy fragment drogi. Idzie nam sprawnie. Po Kieżmarskim takie rzeczy nam nie straszne. Łatwiejsze fragmenty przetykane są trudniejszymi zaporęczowanymi fragmentami. Nie są to liny poręczowe per se. Nie wepniesz w nie małpy. Są grubę, powiedziałbym że konopne, ale to na pewno jakaś nowsza technologia. Można się ich trzymać a metalowe kotwy je mocujące używać do wpinania przelotów.
Co tu dużo mówić brniemy tym sposobem pod górę. Koło 9:00 docieramy na „Shoulder” czyli ramię przed kopułą szczytową. Czas założyć raki bo pojawia się śnieg.
Ostatnim i jednocześnie najtrudniejszym psychicznie odcinkiem jest śnieżna rampa prowadząca na grań. Jest nachylona na jakieś 45 stopni i nie ma na niej możliwości asekuracji. Nie sposób założyć przelotów. Idziemy związani liną ufając zębom raków i czekanowi który każdy z nas mocno wbija w śnieg. Idę pierwszy więc nie widzę Przemka. Jak wyjedzie to pociągnie mnie za sobą. Nie będzie łatwo się zatrzymać, a rampa kończy się kilometrową przepaścią. Na szczęście wszystko się udaje. Przybijamy piątkę Świętemu Bernardowi który strzeże wierzchołka i docieramy o 11:00 na grań szczytową.
Jesteśmy zupełnie sami! Co za szczęście. Przewodnicy już widać zeszli, a inne zespoły jeszcze nie dotarły. Satysfakcja ogromna. Warto było się odważyć. Świeci słońce ściągamy kaski i chłoniemy przestrzeń wokół nas.
Nie mogę uwierzyć. Jakby mi ktoś na kursie taternickim powiedział, że prawie równo rok później będę siedział na szczycie Matterhornu to bym się intensywnie popukał w głowę.
Wszystko pięknie ale jeszcze trzeba zejść. Wchodziliśmy prawie równo 6 godzin. Zobaczymy ile zajmie zejście.
Przy pierwszym zjeździe pomaga nam Święty Bernard. Zarzucamy linę za figurkę i po kolei zjeżdżamy. Na rampie nie ma się do czego przywiązać więc musimy trochę zejść na żywca.
Potem już zjazd za zjazdem. Szybko tracę rachubę. Przełożenie liny przez kotwę poręczówki wpięcie Reverso, prusik jako zabezpieczenie, zjazd, uwolnienie liny potem kolej Przema i ta w kółko. Nie ma czasu do stracenia. Na prawdę nie chcę po ciemku szukać drogi w dolnej części góry.
Przestaje robić zdjęcia i filmy i skupiam się na jak najsprawniejszym zejściu. Mijamy Solvaya około 16:00 po 4,5 godzinach zjazdów. Zaczynają się „schody”. Kilkukrotnie gubimy właściwą drogę. Rozwiązujemy się bo teren jest w miarę łatwo a pozwala nam się to sprawniej poruszać. Co rusz trafiamy na ślepe uliczki, musimy się cofać, schodzić, podchodzić, szukać ponownie. Bardzo to męczące szczególnie psychicznie. W którymś momencie trafiamy na miejsce gdzie nie da się dalej iść. Poniżej turni na której stoimy, kilkanaście metrów niżej widać ścieżkę. Musimy zjechać, bo nie mamy siły kolejny raz się cofać. Poświęcamy taśmę żeby zrobić stanowisko. Przemo jedzie pierwszy ja zaraz po nim. Nie jest przyjemnie. Wiszę na linie i widzę nad sobą nadwieszone ostro zakończone głazy poukładane jeden na drugim, nie wyglądają zbyt stabilnie. Wystarczy, że jeden wyjedzie… Chce być jak najszybciej na dole, a jednocześnie muszę zjechać nie szarpiąc zbytnio liną. Udało się jest i ścieżka. Udaje się też bez problemu ściągnąć linę. Jesteśmy coraz bardziej zmęczeni, a słońce wisi już niebezpiecznie nisko nad horyzontem. Ciągła niepewność, ciągłe błądzenie i rosnące zmęczenie. Byle nie tracić nadziei. Zaczynamy się już zastanawiać czy nocny biwak bez sprzętu byłby tu możliwy. Rozważamy to jako całkiem realną alternatywę. Na razie jeszcze walczymy. Słońce zachodzi o 20:37. My nadal brniemy w kruszynie. Jakoś się udaje i trafiamy na ostatnie poręczówki. Punkt 22:00 dotykamy ziemi u stóp ścianki.
Stąd już tylko spacer ścieżką do schroniska. Udało się. Napięcie powoli opada, robiąc miejsce zmęczeniu. Gratulujemy sobie tradycyjnym „Dziękuję gratuluje”. Nie mamy noclegu więc czekamy na świt w holu schroniska. Całość zajęła nam 17 godzin. 6 godzin w górę i 11 godzin w dół. Myślę, że mieliśmy dużo szczęścia. Warunki były idealne. Byliśmy też dobrze przygotowani. Aklimatyzacją również zrobiła swoje.