Nie lubię zbyt łatwych trekingów, nie lubię chodzić tam gdzie wszyscy niedzielni turyści wlezą. Marzą mi się Alpy, ale mam mało urlopu. Mogę wyskoczyć tylko na weekend. Koledzy z pracy wyćwiczonym ruchem popukają się w głowę. Cała noc w autobusie? po robocie? żeby być o 9:00 rano w Chamonix. Wariat! Na szczęście P uważa ze to świetny pomysł. No wiec kupujemy Flixbusa za stosunkowo niewielkie pieniądze. Pozostaje tylko znaleźć cel. Wujek google ratuje jak zwykle. Ambitny 2 dniowy treking z 3- tysiącznikiem po drodze. Mont Buet (3096mnpm) Zwany podobno „Mont Blanc dla kobiet”. Przyznaje nie jest to specjalnie wojowniczy, ale my, żeby sobie utrudnić życie, zrobimy trawers góry, granią dojdziemy do sąsiedniego szczytu i zejdziemy równoległą dolina.
Startujemy z Paryża 21 września równo o 0:00 . Trafiamy jak się okazuje okienko pogodowe. Cały tydzień pada w Cham jak nazywają Chamonix Francuzi, ale nie w „nasz” weekend.
6:00 rano w Genewie jest przesiadka. Mamy 1.5 godziny czasu wiec raczymy się śniadaniem nad Jeziorem Genewskim. Jest piękny poranek. .
9:00 nasze stopy dotykają, jeszcze mokrego, asfaltu parkingu w Cham, szczyty gór spowijają nadal chmury. Trochę się gubimy na początku, bierzemy autobus w złą stronę, docieramy jednak w końcu, około 11:30, do miejscowości Le Buet skąd startuje szlak . Jest tam też parking dla samochodów.
Pierwotny plan zakłada „aklimatyzacje” 😉 w schronisku Refuge de la pierre à Bérard (1924 m). We Francji, jak to we Francji, na dziko niby spać nie można, więc planuje rozbić namiot koło schroniska, co jest dozwolone, i następnego dnia zdobyć szczyt. Droga do schroniska to około 6km i niecałe 600m przewyższenia. Szlak jest dobrze oznaczony, zajmuje nam dokładnie 2 godziny. Po drodze oglądamy wodospad, spotykamy parę krów.
Samo schronisko dosłownie tuli się do ogromnego, prostopadłościennego głazu, który w sezonie zimowym zabezpiecza budynek przed regularnie schodzącymi w dolinę lawinami. Przerwa. Daje się skusić na miejscowy przysmak z topionego w piekarniku sera z boczkiem, chociaż w plecaku mamy zapas jedzenia. Ot typowe lekkie górskie jedzenie. Konwersujemy milo z opiekunem schroniska i dowiadujemy się, że kolejny raz mamy szczęście bo dziś kończy się sezon i schronisko będzie od jutra zamknięte. Miły góral weryfikuje realność mojego planu trawersu i radzi żebyśmy sobie jeszcze kawałek podeszli, żeby nie marnować połowy dnia na picie piwa na tarasie z pięknym widokiem. W ten sposób jutro będzie nam łatwiej zdobyć szczyt. Wizja dzikiego biwaku jest niezwykle kusząca. Ruszamy niezwłocznie. Tym razem robi się stromo. 3.3km, 678m przewyższenia czyli kolejne 2 godziny marszu. Jesteśmy w niebie! Kawałek za Col de Salenton (2526m) docieramy do miejsca które jest płaskie i szerokie. Czeka juz na nim, na nas, niski murek z luźnych kamieni otaczający miejsce na namiot. Jesteśmy na okolo 2600 mnpm. Widoki wspaniałe mimo nadal trochę pochmurnego nieba. Szczyt Mont Blanc również kryje się w chmurach, ale nawet nie w pełni widoczna masa tej góry i jej masywu przytłacza. Oglądamy zachód słońca i cały niebiański spektakl.
Rano nurzamy się w mleku, nic nie widać! I trochę wieje. Szkoda, miały byc widoki. Czuć juz troche wysokość na podejściu. Pojawia sie troche ludzi. Pod szczytem spotykamy innych spaczy. Sa bardziej hardkorowi od nas i spali bez namiotów. Teraz żałują bo zmokli i zmarzli. Nie pomógł nawet kamienny schron – Abri de Pictet bo dach przeciekał. Ale optymizmu nie stracili. Zajmuje podobna ale większa od naszej zagrodę z kamieni i wylegują sie w słońcu, ktore w międzyczasie wyszło.

Widok ze szczuty powala. Dlatego tu przyszliśmy, widok 360°, caly masyw Mont Blanc na wyciągnięcie reki, obok Aguille Rouges. Na szczycie spotyka nas tez wyjątkowe zjawisko. Niezbyt lubiane przez alpinistów Widmo Brockenu! Pierwszy raz w życiu! No to trzeba je jeszcze dwa razy zobaczyc i bedzie ok
„Wśród taterników istnieje przesąd mówiący, że człowiek, który zobaczył widmo Brockenu, umrze w górach. Wymyślił go w 1925 i spopularyzował Jan Alfred Szczepański. Ujrzenie zjawiska po raz trzeci według tej legendy „odczynia urok” i szczęśliwiec może się czuć w górach bezpieczny po wsze czasy[1].” Wikipedia
Czas isc dalej. Jako nawigator troche zawalam sprawę ruszamy niewłaściwa grania nie zdając sobie z tego sprawy. Robi sie niefajnie. Drogę blokuje 3m ścianka po ktorej trzeba zejść a nie jest to łatwe. Probujemy obejść, ale pakujemy sie w piargi. Spotykamy dwoch biegaczy którzy zgubili sie podobnie jak my. W koncu decyzja powrotu na szczyt. Jedyna rozsądna. Nasza gran chowała sie w chmurach, teraz ja widac! Na to trzeba uważać na tym trekingu, przy słabej widoczności mozna sie łatwo zgubić.
Gran ciekawa, troche spacer, a troche Orla Perć, zalezy od fragmentu. Kierujemy sie na Białego Konia (Cheval Blanc 2323 mnpm) tam przebiega szwajcarsko – francuska granica. Szlaku momentami zupelnie nie widac, rozmywa sie wśród setek kamieni, najwyraźniej nie jest zbyt uczęszczany. Idziemy na azymut. Dobrze, ze widoczność nie zawodzi. Jest pieknie, slonce przypieka mimo ze to juz pozna jesień. Ale jeszcze raz nie polecałbym przy słabej widoczności. Z Konia podziwiamy sztuczne szwajcarskie jeziora, po czym rozpoczynamy super strome zejście zabezpieczone łańcuchami.
Współczujemy idącym pod gore napotkanym nielicznym turystom; Znowu troche kabli, troche sie kamienie obsuwają spod nóg. Jesteśmy coraz bardziej zmęczeni i jest coraz pozniej, a musimy złapać autobus. Mijamy Col du Vieux i Col des Corbeaux po czym nurkujemy w przepiękną doline Val de Tré les Eaux. Napiecie rośnie wraz z uciekającym czasem i rosnącym zmęczeniem to juz 7 godzina drogi i konca nie widac. Kiedy padnięci docieramy do granicy lasu, prawie biegnąc czeka nas niemiła niespodzianka. Zamiast milutkiej leśnej ścieżyny mamy dwie kilkunastometrowe ścianki po których schodzimy na kablach. W innej sytuacji byłaby to świetna zabawa, ale nam zaraz ucieknie autobus. Docieramy w koncu zupelnie wyczerpani w okolice Le Buet. Ostatni prosta po asfalcie i uwaga okazuje sie ze mamy 30 min zapasu i otwarty bar z zimnym piwem! Po 9 godzinach i 17 minutach drogi, zrobieniu 19km po gorach, 944m w gore i ponad 2000 m w dol piwo smakuje…. no na prawde nie wiem jak to opisać. W Chamie uda nam sie nawet wygospodarować 45 min na ekspresowe raclette. Wsiadamy do autobusu w ulewnym deszczu. Okno pogodowe sie wlasnie zamknęło.