Zmrok zapada powoli. Rozpinam zachodnie wejście do namiotu i ignorując wpychające się do środka zimne powietrze, gapię się. Na pierwszym planie nachylone na 45 stopni zbocze usypane z wielkich kamieni. Na nim, przycupnięte tu i ówdzie, kolorowe kopułki namiotów. Dalej pierwsza, niższa skalista ściana grani i pomniejszych szczytów, za nią białe tło wyższego zaśnieżonego pasma. Gdzieś po prawej dogorywa słońce, barwiąc ciągnące z dolin chmury. Zamykam wejście nacieszony widokami. Leżę i słucham. Dużo dziś ludzi w C1, słyszę rozmowy i przekomarzania, poprzednim razem obóz był cichy niczym opuszczony. W namiocie obok nepalskie dyskusje Nimy i Jangbu. Tak było całą drogę do góry. W Polsce byliśmy praktycznie przyjaciółmi, a tu muszę się dopraszać żeby cokolwiek mi przetłumaczył.
Głowa ćmi. Niedobrze. Z różnych stron dobiegają obleśne brzmiące odgłosy charkania, smarkania i plucia, Sherpowska toaleta wieczorna. Głosy powoli ucichają. Zrobiło się ciemno mimo, że dopiero po 18:00. To będzie jak zawsze długa, zimna noc.
Czas na kolejny spektakl. Ponownie wychylam głowę z otwartego wejścia. Gwiazdy. Wiszą nad poszarpanymi cieniami grani, zbierają się w drogę mleczną, która przelatuje nad moją głową w stronę tak bliskiej piramidy szczytowej Ama Dablam. Przekręcam się na plecy i leżę gapiąc się na wszechświat. Ból głowy się pogorszył, saturacja też nieciekawie dąży poniżej 60. Profilaktycznie biorę Diuramid i moje nadzieje na jutrzejsze przejście do C2 i atak szczytowy powoli legną w gruzach. Próbuje spać, ale pojawia się wiatr. Z początku krótkie podmuchy wprawiają w łopot flagi modlitewne wiszące niedaleko namiotów. Brzmi znajomo, niczym łopoczącej flaga na jachcie. Mocniejsze podmuchy biorą się za tropiki namiotów, te brzmią już jak źle strymowane żagle, takie które budzą śpiącego kapitana, a ten zły wstaje i ciężko człapiąc idzie opierdolić załogę. Wiatr się nasila i kolejne jego ataki zdają się unosić namiot do góry. Zaczynam się zastanawiać czy ma dość siły żeby zdmuchnąć mnie w przepaść, śpię w końcu na niezbyt szerokiej grani. Po północy wszystko cichnie i zasypiam niespokojnym snem. Jest coraz zimniej, więc coraz głębiej zapadam się w śpiwór, rano sprawdzę, że minimalna temperatura zanotowana przez mój garminowy termometr wyniosła -15 stopni.
Budzę się nawet dobrze się czując. Niestety pulsoksymetr pokazuje 55. Żegnaj Ama. Pozostaje mi tyko zejść, a jeszcze nie wiem jak w tym stanie będzie mi się schodzić.
Już na podejściu poprzedniego dnia, pod koniec, miałem problemy. Z Base Camp-u (4600m) do C1 (5800m) jest niecałe 7km i 1200m różnicy wysokości. Początek drogi to długa ścieżka prowadząca pagórkami zapewne usypanymi przez dawno wtopiony lodowiec.
Jest kilka stromych podejść. Obchodzę w ten sposób zachodnią zbocza Ama Dablam jednocześnie wspinając się powoli na jej grań. Oglądam zatem coraz to nowe ujęcia tej pięknej góry.
Wyżej ścieżka robi się coraz bardziej kamienisty, daleko na grani majaczą już namioty obozu pierwszego (C1). Wydają się blisko, ale to złudzenie, przede mną jeszcze długa droga. Kamienista ścieżka zmienia się stopniowo w piarg, najpierw z drobnych, potem coraz większych kamieni, aby w końcu stać się usypiskiem złożonym z wielkich głazów.
To już nie spacer tylko skakanie z jednego bloku na drugi, czasem trzeba sobie pomóc rękami. Długi i żmudny to fragment. Na koniec strudzonego wędrowca czeka jeszcze ostatni wysiłek. Aby wejść na grań na której rozłożył się obóz pierwszy trzeba pokonać, gładkie nachylone na 45 stopni skalne płyty. Wiszą tu liny poręczowe, które co sprawniejsi biorą po prostu do ręki, inny mniej pewnie zbroją się w uprzęże i jumary, powoli pokonują wysokość, blokując resztę swoim nieśpiesznym postępem. Na tym odcinku było już ze mną źle. Jakby mi ktoś wyjął bateryjkę. Mogłem zrobić parę metrów w górę, ale potem konieczny był postój i odpoczynek przed kolejnym skokiem. Jakoś dotarłem do namiotu, padłem i od razu zasnąłem. Po przebudzeniu udało mi się wmusić w siebie trochę jedzenia – zupę od Sherpów i liofilizowane puree z mięsem. Leżałem dalej ale w końcu zebrałem się w sobie i przespacerowała po obozie czyli de facto grani. Widok na druga stronę nieziemski. Himalajskie potwory sterczące z morza chmur. Obok proza życia w C1 – młoda amerykanka z czekanem zbierająca do worka zmrożony śnieg żeby go stopić na wodę.
Pakuje się zabierając cały sprzęt w tym wielkie wysokogórskie buty wiszące po bokach i tak już ciężkiego plecaka. Nima nie wykazywał specjalnej troski moim stanem, widać było i czuć, że chce iść do góry. Nieśmiało zaproponował, że ewentualnie przewodnik Jangbu może ze mną zejść. Nie zamierzałem się prosić o pomoc, więc jeśli mój partner i przyjaciel woli Górę od mojego bezpieczeństwa to ja jakoś sobie poradzę. Zapewne ciężkie niedotlenie krwi miało swój udział w podejmowaniu przez mnie tak nierozsądnych decyzji*. Zarzuciłem z trudem tobół na plecy i ruszyłem granią. Widząc moje osłabienie, niepewny krok i ciężki plecak ze sprzętem, zaproponował że zniesie mi plecak przez trudny początkowy fragment drogi do nieco lepszej ścieżki poniżej. Zgodziłem się. 30 min później pożegnał się i oddalił się z powrotem w kierunku obozu 1. Zostałem sam. Zdałem sobie sprawę, że o ile za pierwszym razem miałem ze sobą Walkie-takie i teoretyczny kontakt z Base Campem, to tym razem Nima nie pozostawił mi żadnego środka łączności ani z nim, ani z bazą. Obie krótkofalówki wziął ze sobą na szczyt. Miałem mojego satelitarnego inReach-a, ale regularnie obserwowała moją pozycję tylko Zuza w Polsce, a tutejszy poranek był tam środkiem nocy. Droga w dół dłużyła się niemiłosiernie, ale jakoś dobrnąłem do Base Campu. Znowu spotkały mnie zdziwione spojrzenia szefa bazy, uciekłem przed nimi do namiotu.
- Łagodne niedotlenienie (SpO2 = 100-80%)
- Umiarkowane niedotlenienie (SpO2 = 80-60%)
- Ciężkie niedotlenienie (SpO2 = 60-40%)
- Skrajne niedotlenienie (SpO2 < 40%)