POKORA

Cotopaxi 5897m

Ten tekst pochodzi z mojego starego bloga (www.obytakdalej.wordpress.com). Opisuje moją próbę wejścia na Cotopaxi – szczyt o wysokości 5897 m w Ekwadorze. Oglądałem go wiele razy z daleka, podczas trekingów i aklimatyzacji przed atakiem. Pokazywałem go palcem mówiąc „You’re next!”. Czułem się silny i przygotowany. Cotopaxi nauczyło mnie pokory.

7 kwietnia 2015

Budzimy się o 6 rano. Kończymy pakować rzeczy. Mamy jeszcze dość czasu, aby wyjść poszukać, bezskutecznie, miejsca gdzie podają prawdziwą a nie rozpuszczalną kawę. 8:55 czekamy przed wejściem do hotelu na Santiago (organizatora). Zjawia się punktualnie i ruszamy jego 4×4 po sprzęt. W klitce, będącej siedzibą firmy turystycznej, dostajemy po kolei: buty tzw. skorupy (dość wysłużone), do nich raki, kominiarki, kaski, po 2 pary spodni, 2 pary rękawic, czekany i uprzęże. W międzyczasie pojawia się nasz „Guía de montagna”, niski, miły pan o mocno przeoranej zębem, lub raczej pazurem, czasu twarzy. Nazywa się Marciano. Wrzucamy cały sprzęt do wielkiego wora na śmieci i w drogę.
Po kilkugodzinnej podróży stajemy na parkingu pod Cotopaxi. Wysokość 4000 m.n.p.m. Wiatr taki, że ciężko drzwi otworzyć. Do tego pada grad. Jacyś niespełna rozumu turyści próbują robić sobie zdjęcia. Mają na sobie krótkie spodenki. Idą nieco pod górę, po czym wracają mokrzy i z czerwonymi, od smagającego wiatru i gradu, łydkami. Obserwujemy wszystko zza szyby samochodu. Góry nie widać. Cotopaxi skryło się za woalem z chmur! Po 30 minutach oczekiwania na zmianę pogody, wspólnie, postanawiamy zrezygnować z zaplanowanych ćwiczeń na lodowcu i udać się prosto do kwatery. Magda ma czarne myśli, nie wierzy, że pogoda się zmieni, ja staram się zachować optymizm, to w końcu nasze wymarzone wejście. Musi być dobrze! Po kolejnych 30 minutach docieramy do hostelu i restauracji Tombopaxi. Posiadłość leży w rozległej dolinie z widokiem na ośnieżony szczyt Cotopaxi, którego oczywiście aktualnie nie widać. Widać za to stadka koni pasące się na okolicznych łąkach. Całość wygląda dość elegancko w porównaniu z naszymi dotychczasowymi noclegowniami.

Obszerny dom w kolorze cegły, kryty tradycyjną strzechą, za to z dużymi nowoczesnymi oknami bez podziałów. W środku miłe ciepło, wszędzie drewno, w rogu głównej sali napalone w piecu. Gadamy z guidem, pokazujemy mu zdjęcia z naszych poprzednich wypraw: Tatry, Calanques, stwierdza że z naszym doświadczeniem to prawdziwa szkoda, że nie weszliśmy do końca na Illinizę Norte. 15:00 jemy obiad po czym próbujemy zasnąć. Śpimy może godzinę. Resztę czasu spędzamy to przeglądając po raz kolejny sprzęt, to chodząc do toalety, jako że trzymając sie zaleceń guida pijemy ciągle wodę. Jakoś mija te pozostałe 7 godzin. 21:50, jesteśmy pierwsi na dole, już z plecakami i w ubraniach. Co ciekawe nie ma światła. Na noc wyłączają generator. Kolację spożywamy więc przy świetle czołówek,w pełnym wysokogórskim rynsztunku.
Oprócz nas na Cotopaxi wybiera się jeszcze trójka Amerykanów. Dwóch mężczyzn i kobieta. Nasza trójka rusza jednak pierwsza. Na miejscu okazuje się, że nie pada! Hura! Niestety drzwi samochodu nadal trudno otworzyć. Opatuleni, w kominiarkach i zaciągniętych kapturach ruszamy powoli pod górę. Świeci księżyc i widać trochę gwiazd. Chmura przy księżycu przypomina głowę pawiana, która zaraz pożre łysego. Bardzo wieje więc mogę podnosić wzrok jedynie na krótkie chwile. Głównie patrzę pod nogi. Buty są bardzo sztywne, podłoże to miękki wulkaniczny pył, nie idzie sie najlepiej. Tempo też jak dla mnie za wolne. Narzuca je idący przodem przewodnik, za nim Magda pytająca, co chwilę, – Czy na pewno jesteśmy bezpieczni? – i na końcu ja.
Po godzinie dreptania docieramy do schroniska, właściwie jego szkieletu, bo jest ono aktualnie w remoncie. Mury dają jednak nieco wytchnienia od nieustępliwego wiatru. W oddali majaczą czołówki ekipy, która wyprzedziła nas po drodze. Nie lubię być wyprzedzany! Wyżej widać inne światła. Dużo nas tu dzisiaj. Idziemy dalej, aż do skały i początku lodowca. Tu, w jej zaciszu, zakładamy raki i chwytamy odpięte od plecaka czekany. Wpadamy na “świetny” pomysł, żeby 2 dotakowe kijki trekkingowe ukryć pod kamieniem i zabrać wracając.
Magda nadal ma czarne myśli, za to mi coraz bardziej się podoba. Pierwsze kroki w rakach. Bardzo wygodnie. Czekan w jednej ręce, w drugiej kijek trekkingowe dla stabilizacji. Nadal niemiłosiernie wieje. Pole widzenia zawęża się do oświetlonego kręgiem światła z czołówki płata śniegu pod nogami. Jego środkiem biegnie lina która łączy mnie z Magdą i dalej z gajdem. Uważam, żeby na nią nie nadepnąć. Zmusza mnie to do trzymania się około 2 m za nimi.

Raz dwa trzy cztery. Czekan, kijek, prawa, lewa. Nie wiem która jest godzina, nie wiem jak wysoko jesteśmy.

Raz dwa trzy cztery. Czekan, kijek, prawa, lewa. Zmiana trawersu. Czekan do drugiej reki, kijek do pierwszej .

Raz dwa trzy cztery. Czekan, kijek, prawa, lewa. Przystanek.

Spotykamy pierwszych „dezerterów”. Schodzą. Każdy gajd może prowadzić maksymalnie dwie osoby, więc jeśli jedna źle się poczuje druga musi z nią zejść. Wszyscy gajdzi się znają, więc jest szansa złapać przewodnika z jedną osobą na lince i się przyłączyć. Magdzie coraz trudniej się idzie,więc niedługo mnie też czeka schodzenie, szkoda bo czuję się świetnie.
Magda ma dosyć, zarządzamy dłuższą przerwę, siadamy. Gadamy ze schodzącymi, próbując znaleźć wolne miejsce dla Magdy. Dogania nas pojedynczy Amerykanin z gajdem. Jest wolne miejsce, ale pod górę. Marcial dogaduje się z tym drugim i jest opcja, żebym szedł dalej. Na to się decydujemy. Magda będzie próbować jeszcze trochę wejść pod górę z Marcianem, bardzo wolno. Przy pierwszej nadarzającej się okazji ma schodzić na dół. Doczepiam się do nowej karawany i ruszam w górę. Tempo trochę szybsze, bardziej mi odpowiada. Nadal potwornie wieje, śnieg z gradem padają poziomo i nic nie widać.
Stok staje się coraz bardziej stromy i pokryty grubą warstwą kopnego śniegu. Idzie się coraz ciężej. Mimo raków przy każdym kroku ześlizguje się o połowę jego długości. Tracy z Colorado, bo tak się nazywa mój nowy partner, ma coraz większe trudności. Po każdych kilku krokach przystaje i odpoczywa. Ja siłą rzeczy z nim. Po którymś z kolei trawersie gajd zarządza postój i czekanie na drugiego Amerykanina i mojego gajda. Tyle zrozumiałem z jego hiszpańskiego. Ale Marciano? Z Magdą? Dostała jakiegoś nagłego przypływu energii i motywacji? Dziwne!
Nie ruszamy się już kilka minut i zaczynam marznąć. Zimny Gatronade nie pomaga. Zaczynam podskakiwać i machać rękami. Czuję, że zmarzły mi palce u stóp. Po czym poznać, że się odmrażają? Pokrywa mnie milimetrowa warstwa lodu. Jestem jak polukrowany. Wszystko zamarznięte. Plecak ledwo się rozpina. Komórka zamarzła w momencie, kiedy miałem sprawdzić wysokość (później okaże się że było to na wysokości 5400 m wg Endomondo). Siedzimy, marzniemy. Dochodzi w końcu najpierw Amerykanin, a zaraz potem Marciano bez Magdy. Tłumaczy, że puścił ją w dół z innym gajdem i Amerykanką z naszego hostelu. Wracam na smycz Marciano, a Amerykanie spinają się razem. Ruszamy.

Mija nieokreślona ilość czasu. Zaczyna świtać. Widzę jakieś wielkie zaspy. Na ich krawędziach zwieszają się bardzo długie sople. Pięknie to wygląda. To w sumie pierwsza rzecz jaką widzę od schroniska. Wcześniej tylko śnieg i buty. Mówię do gajda, że to piękne, a on na to, że niebezpieczne. Spuszczam głowę do tradycyjnej chroniącej od wiatru pozycji i brnę dalej, tylko trochę szybciej, aby jak najprędzej opuścić tę niebezpieczną, acz urodziwą strefę.

Zaczynam coraz bardziej odczuwać zmęczenie, to już 6 godzin marszu. Po paru krokach muszę przystawać i łapać oddech. Co kilkanaście minut padam na kolana i odpoczywam. Gajd mówi, że dojdziemy na “ridge” i zobaczymy jaka pogoda dalej. Jest mi coraz trudniej, odpoczywać muszę coraz częściej. Ale brnę. “Ridge” musi być blisko, chociaż go nie widzę. Amerykanie zostali z tyłu. Nikt inny już nie idzie pod górę, jesteśmy jedyni. Tylko ja i gdzieś tam wymarzony szczyt Cotopaxi.
Grań, czyli wspominany “ridge”, jest wąska i jest na niej ze 30 cm świeżego śniegu. Na zegarku 6 rano. Wysokość według gajda 5700. Do szczytu zostało 197 m. Nie wiem, czy dam radę. Gajd mówi, że jest późno, za dużo śniegu i lepiej nie ryzykować. Będziemy wracać. Ostatnim wysiłkiem wyciągam kamerkę GoPro z zamarzniętego na kość plecaka i kręcę raptem 30 sekundowy filmik. Na więcej nie mam siły. Z resztą we mgle i tak niewiele widać.

Na grani Cotopaxi


Plecak na grzbiet i ruszamy w dół. 10 min dalej Amerykanie “padają mi do stóp”ze zmęczenia. Żegnamy się i życzymy sobie nawzajem powodzenia. Nie wiem, czy idą na szczyt, czy tylko do grani. Mgła coraz gęstsza. Stok stromy i pełen kopnego śniegu. Zsuwam się powoli w dół, noga za nogą podtrzymywany na sznurku przez Marciano, który idzie za mną. Mam mroczki przed oczami. Tysiące srebrnych dżdżowniczek odstawia szalony taniec na tle idealnie białej powierzchni śniegu. Tak słabo widać, że nie jestem w stanie odczytać rzeźby terenu i co rusz się potykam. Cały czas mam wrażenie, ze kątem oka widzę jakieś zabudowania, ale to niemożliwe! Halucynacje? Czuję się jak lekko pijany. Nie do końca kontroluję nogi i zataczam się. Głupio mi przed Marcianem. Przegiąłem. Za dużo motywacji za mało wytrzymałości. Schodzimy nieskończenie długo, ciągle tym samym stokiem, o tym samym, stromym, nachyleniu. Ani śladu ścieżki czy naszych wejściowych tropów. Wszystko wywiał wicher i zasypał śnieg. Nie ma nikogo. Marciano tylko czasem się odzywa:

-More left !!

-More right !!

Schodzę, zsuwam się, zupełnie automatycznie. Czy kiedykolwiek dojdziemy do tego parkingu. Mijamy jakieś szczeliny i kolejne zaspy z soplami.Potem już tylko bezlitosna biel. Na którymś postoju puszczam przypadkiem zewnętrzną rękawiczkę. Stacza się majestatycznie w otchłań. Pozostaje cienka softshellowa. Im niżej tym mi lepiej. Kończą się powoli mroczki. Nudności też gdzieś znikły. Nadal jestem jednak skrajnie zmęczony.
Na horyzoncie majaczy nieco brunatnego koloru. Halucynacja, czy na prawdę lodowiec się kończy? Jeszcze 20 minut i zza pagóra wychodzimy prosto na schronisko. Jacyś ludzie, zapewne robotnicy, pozdrawiają nas skinieniem ręki. Lecimy dalej. Powietrze coraz cudowniej gęste.
Ściągamy raki. Ledwo mam siłę sięgnąć do buta, a jeszcze trzeba rozkuć pokrywającą zapięcie warstewkę lodu, najlepiej gołymi rękami. Cała operacja zajmuje mi ze 30 minut. Do parkingu dochodzimy brnąc w pyle wulkanicznym pomieszanym ze śniegiem, miękkie to i przyjemne podłoże.
Siedzę w aucie i topnieję. Na dywanik spływa woda ze spodni, zabierając ze sobą wulkaniczne błoto z butów. Czasem odpadnie większy kawałek lodu. Na górze jestem suchy, jednak co GoreTex to GoreTex. Na dole gorzej, pożyczone spodnie całkiem przemokły, mocząc spodnie polarowe i częściowo bieliznę termoaktywną. Wszystko to stało się już w dolnych partiach góry, gdzie temperatura przekroczyła zero.
Przed hostelem wita mnie Magda, nie mogła spać, bo nie wiedziała co się z nami dzieje. Amerykanka wypytuje o swoich kolegów. Niewiele jestem w stanie powiedzieć. Ostatnio widziałem ich na grani szczytowej. Wracają kiedy my już jemy śniadanie. Doszli tam gdzie ja, i dalej nie pozwolił im przewodnik. Cała moje wspinanie trwało 9 godzin. 7 godzin do góry (średnia 100 m przewyższenia na godzinę) i 2 godziny w dół. Na koniec prawie ginę pod prysznicem, poślizgnąłem się i prawie wyrżnąłem głową w próg.